Do tej pory recenzowałem głównie moje ulubione gry i rzadko kiedy wystawiałem
ocenę poniżej „ósemeczki”. Doszło do mnie, że przecież prawdziwy recenzent
ocenia to, co dostanie, a nie to, co chce. Tak więc wyciągnąłem wszystkie
moje gry na "makarona", położyłem je „do góry nogami” i wymyśliłem, że
zrecenzuje tę pozycję, którą wylosuje. Padło na survival-horror o
tajemniczym tytule „Carrier”. Ucieszyłem się, gdyż lubię grać i opisywać
strzelanki, a szczególnie horrory, jednak czy w tym przypadku ocena także
nie spadnie po niżej dotychczasowej średniej?
Fabuła Carrier-a jest zawiła, a zarazem prosta. Ma wiele wątków, jednak nie
jest to historia pisana przez uczonego z rozbudowaną fantazją i wyobraźnią.
„Game story” jest jak wspomniałem proste. Jest rok 2023. Główny bohater wraz
ze swoją asystentką lecą śmigłowcem zbadać okręt na którym były prowadzone
badania, a Kyle „przy okazji” chce odszukać zaginionego brata (znajomy
wątek...?). Helikopter rozbija się na statku a nasz Hero budzi się sam obok
niego. Po chwili odnajduje rannego pilota i schodzi na dół w poszukiwaniu
pomocy. Nie minęła minuta a z góry na ziemię spada... głowa rannego.
Otwierają się drzwi i przed Kyle-m staje zombie z "otworzoną głową" na wzór
czegoś w rodzaju kwiatu. Dostaje on serie z pistoletu (zombiak oczywiście),
pada na ziemię i od tej chwili do zabawy wkracza gracz. Domyślacie się już
chyba, że wcześniej wspomniane badania wymknęły się spod kontroli i cały
kompleks owiany jest mnóstwem monstr, z którymi główny bohater będzie musiał
walczyć o przeżycie.
Carrier to podróbka serii Resident Evil. Podobna fabuła, to samo ustawienie
kamery (mieszanka RE, RE2, RE3, RE : CV). Widok taki sam jak w jedynce,
dwójce i trójce, jednak kamera jest ruchoma jak w „Veronice”. Ta sama
kombinacja przy oddawaniu strzałów, te same zachowania postaci przy
obniżonym poziomie „Danger”, ten sam sposób zapisu stanu gry (choć nie ma
tam maszyny do pisania, w końcu to rok 2023...) a jakieś inne – dziwaczne
urządzenie. Podobne menu, identyczny sposób wybierania item-ów i naprawdę –
wiele innych szczegółów. Akcja gry osadzona jest w przyszłości i sam bohater
(spokojnie, nie chodzimy robotem, mówię o stroju), jak i okręt po którym
dane jest nam poruszać się, są adekwatne do przyszłości. Nie chodzimy po
obskurnym, brudnym i obdrapanym (a szkoda, w końcu to horror) statku ale
nowoczesnym, pełnym najnowszej (i tej, której jeszcze nie ma) elektroniki.
Bronie, jakich używamy to głównie bronie palne, nie ma ich zbyt wiele ale i
tak wszyscy wiedzą, że podczas gry używa się tylko kilku. Potworki to duży
plus. Jest ich sporo – zombie, duchy, robale, wielkie monstra i wiele
innych, a wszystkie wyglądają dosyć przerażająco. Niektórzy przeciwnicy
wydają się ludźmi i aby rozpoznać czy jest to czysta persona czy zarażony
gniot używamy pewnego „wykrywacza” (dostajemy go od pewnego typka na
początku gry w Medical Room). Sama rozgrywka nie jest zbyt skomplikowana.
Nie trzeba się zbytnio głowić, skakać (osobiście wole walić niż skakać i to
w każdym tych słów znaczeniu, hehe) itp. Gra polega na rozwalaniu
przeciwników, szukaniu kart (karta w Carrier to taki „klucz przyszłości”),
dyskietek do komputerów, łażeniu po lokacjach i przy tym odkrywaniu fabuły
rozmawiając z innymi uwięzionymi na statku lub czytaniu (również jak w serii
RE) specjalnych zapisków.
Sprawa udźwiękowienia w pozycji spod skrzydeł firmy Jaleco ma się...
średnio. Nie chodzi mi tu bynajmniej o kroki, strzały, dźwięk otwierania
drzwi czy jęki zombiaków podczas gdy kula przeszywa ich ciało bo te są
raczej standardowe. Podkładający głos pod postaci robili to chyba za friko,
bo w większości wypowiedzi nie mają w ogóle jakichkolwiek emocji. Niestety,
udźwiękowienie zostało niedopracowane. Sprawa muzyki owszem – ma się lepiej,
jednak także do orgazmu was nie doprowadzi. Możecie się ze mną nie zgodzić,
więc powiedzmy, że mówię to z subiektywizmem. Muzyka jest, ale jest rzadko,
„songi” często się powtarzają a do tego są bezpłciowe. W horrorach muzyka
odgrywa jedną z najważniejszych ról, powinna podbudowywać klimat, trzymać w
napięciu a nie być na (za przeproszeniem) „odpieprz się”.
Ominęliśmy to, co jest w Carrier najbardziej nie miłym, czas przejść do
grafiki. Tutaj całe szczęście przyczepić się nie mogę. Grafika jest ładna,
postacie, przeciwnicy, lokacje i cała reszta wyglądają ładnie i
przejrzyście. Nie myślcie jednak, że to poziom Resident Evil : Code
Veronica. Resident Evil 2 i 3 do Carrier-a nie mają szans (jeśli chodzi o
grafikę of course), jednak RE : CV miażdży go niczym kowadło.
Do tej pory mieszane odczucia, prawda? Wątpliwości powinno rozwiać to co
najważniejsze (bynajmniej dla mnie) – grywalność. Pierwsza godzinka z
Carrier powinna zlecieć przyjemnie, jeżeli po niej dalej będziesz miał
ochotę grać – spoko, możesz łykać całą pozycje. Gra się całkiem przyjemnie,
miodem cieknącym z Carrier-a co prawda stada niedźwiedzi nie nakarmisz, ale
dla Kubusia Puchatka wystarczy bankowo. No tak, gierkuje się w porządku,
jednak gra to survival-horror. Straszy? Nie bardzo. Myślę, że to wina
muzyki, w końcu to ona powinna budować klimat, a tu nie dość, że jest na
średnim poziomie to do tego jest jej mało. Carrier potrafi wystraszyć, ale
nie trzyma w napięciu. No chyba, że masz 10 lat.
Jeżeli nadal nie wiesz co sądzić, spróbuje to jeszcze uprościć – sama gra
nie jest tak gorąca jak kobieta czekająca w łóżeczku, jednak nie jest źle.
Jeśli degustujesz się w gatunku survival-horror łykaj najpierw wszystkie
Resident-y i Alone In The Dark : The New Nightmare lub poczekaj na świetnie
się zapowiadający horror 2D o nazwie „Jennys Reunion” (osobiście ostrze
sobie kły na tę grę), sprawa dyskusyjna ma się przy Dino Crisis, Illbleed i
Blue Stinger, bo te są na podobnym poziomie z Carrier. Wymieniłem właśnie
subiektywną czołówkę horrorów na Dreamcast-a, ale myślę, iż większość się ze
mną zgodzi. Ogółem – Carrier is good, but not very good.
|